W zeszłą niedzielę w naszym mieście odbył się casting do filmu pana Andrzeja Fadera pod roboczym tytułem “Wielka ucieczka na północ”. Oczywiście chodziło tu o znalezienie odpowiednich statystów - bo główne role są już dawno obsadzone profesjonalnymi aktorami - to tak dla wyjaśnienia niezorientowanym w temacie.

Prawdziwa historia

Film jest oparty na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce w marcu 1944 roku. Chodzi tu o brawurową ucieczkę dwóch Norwegów ze ściśle strzeżonego obozu jenieckiego w lubuskim Żaganiu (Kriegsgefangenen Stammlager der Luftwaffe 3 Sagan). Miejsce to było przeznaczone do przetrzymywania  alianckich lotników różnych narodowości z USAF i RAF. Obóz był specjalnie strzeżony, ponieważ osadzeni byli w nim jeńcy wojenni, którzy już wcześniej podejmowali próby ucieczki. Teren obozu otoczony był podwójnym ogrodzeniem, patrolowany, przez środek były porozciągane stalowe druty, a na wieżyczkach umieszczono strażników z reflektorami i karabinami maszynowymi. Przez obóz ‘przewinęło’ się łącznie około 10 tysięcy jeńców wojennych, w tym 100 Polaków.

Mimo zaostrzonych środków bezpieczeństwa, warunki życia w obozie nie były złe. Jeńcy otrzymywali np. paczki z Czerwonego Krzyża, mieli własny teatr, chór, kaplicę. Byli traktowani humanitarnie. Obóz podlegał jurysdykcji VIII Okręgu Wojskowego Wehrmachtu z siedzibą we Wrocławiu.

Wątek szczeciński w filmie

Szczecin stanowi w całej tej historii tło dwudniowego przystanku na trasie ucieczki norweskich lotników statkiem do neutralnej Szwecji.
W filmie pokazany zostanie m.in. dworzec główny, kino Pionier, starówka, zamek i nabrzeża portowe.

Casting

Zdjęcia próbne odbyły się w ogrodzie, na tyłach willi Centrum Studiów i Spotkań im. Dietricha Bohnhoeffera, położonej w okolicach Jasnych Błoni.

Przychodzę punktualnie na wyznaczoną godzinę, mimo że Szczecin zakorkowany był dokładnie z powodu jakichś biegów maratońskich. Myślałem, że będą tam tłumy chętnych, ale nikogo nie widać… Wchodzę po schodkach willi - drzwi zamknięte - dzwonię - nic. Nikt nie otwiera. Wreszcie okazuje się, że cała ekipa filmowa jest po drugiej stronie domu, w ogrodzie. Idę tam. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to grupka ludzi w niemieckich mundurach z okresu II wojny. Na środku stoi kamera na statywie, dookoła reszta ekipy filmowej. Pan reżyser Andrzej Fader rozmawia z ekipą i wyjaśnia jakieś szczegóły techniczne dotyczące produkcji. Podchodzę bliżej.

    - Dzień dobry! - mówię grzecznie.

    - To pan wysłał do nas maila? - pytają mnie.

    - Tak. - mówię zgodnie z prawdą.

Zapraszają, żebym usiadł. Siadam i oglądam z ciekawością szczegóły niemieckiego umundurowania grupy rekonstrukcyjnej. Są naprawdę dobrze odtworzone i dla podniesienia realizmu odpowiednio sfatygowane. Czapki, bluzy, spodnie, hełmy, pasy i ładownice - wszystko to wygląda bardzo realistycznie. Nawet, muszę przyznać, chłopaki zachowują się jak prawdziwi żołnierze. Palą, żartują i są “wyluzowani”.

Film

Pan reżyser w międzyczasie wyjaśnia szczegóły koncepcji filmu, który ma być fabularyzowanym dokumentem - tak bym to określił. Polega to na tym, że wydarzenia sprzed 60 lat będą splecione ze współczesną szczecińską rzeczywistością. Aktorzy Teatru Współczesnego w Szczecinie, którzy zagrają główne role i grupa rekonstrukcyjna, odtwarzająca żołnierzy Wehrmachtu i niemieckiej żandarmerii będą chodzić po współczesnym Szczecinie, a my, czyli statyści mamy ich nie widzieć - zachowywać się tak jakby nie istnieli i zajmować się własnymi sprawami. Coś, jakby duchy przeszłości pojawiły się między żywymi ludźmi. Dwa przenikające się ze sobą światy… Niemożliwe w rzeczywistości spotkanie, na styku dwóch niezależnych czasoprzestrzeni… To znaczy miejsca, w zasadzie są te same, ale przecież przez lata zmieniły się radykalnie.

Przed kamerą

Zaczynamy próbować. Kamera zostaje włączona. Odgrywamy scenę na szczecińskim Dworcu Głównym, na pierwszym peronie, tuż przed wjechaniem pociągu. Chodzimy po “peronie“, niektórzy rozmawiają, inni nerwowo spoglądają na zegarek, patrzymy w stronę, z której ma pojawić się pociąg… Między nami przechadzają się ‘niemieckie patrole’, ale my ich nie widzimy. Dla nas nie istnieją - pochodzą z innej, odległej rzeczywistości…

Potem scena w tramwaju. Przed kamerą ustawione zostają krzesła - tak, aby udawały siedzenia w wagonie tramwajowym. Kandydaci na statystów siadają, a żołnierze z niemieckiego patrolu chodzą między nami i sprawdzają dokumenty. Tu zachodzi pewne zazębienie przeszłości z teraźniejszością, ale myślę, że to małe odejście od głównej koncepcji , to świetny pomysł.

Wreszcie czas na przerwę. Rozmawiam z ludźmi z niemieckiej grupy rekonstrukcyjnej o ich umundurowaniu, niemieckiej broni z okresu II wojny i całym przedsięwzięciu. Są bardzo sympatyczni, niedawno wrócili z jakiejś rekonstrukcyjnej imprezy nad morzem.

Po zdjęciach

Pan reżyser dziękuje nam za zainteresowanie i zaprasza na mały poczęstunek. Potem ma być ognisko i pieczenie kiełbasek.

Siadamy przy stole i rozmawiamy. Atmosfera jest przyjazna i dobrze nam się dyskutuje. Przenosimy się na werandę willi, siadamy przy stoliku i pijemy kawę. Niestety zaczyna padać i musimy wrócić do środka. Spotykam przypadkowo koleżankę z liceum, której nie widziałem od lat. Rozmawiamy, wymieniamy się telefonami.

Zostało już niewiele osób, tak że z ogniska nic nie będzie. Szkoda.

Może innym razem. Żegnamy się grzecznie i idziemy.

W każdym bądź razie miło spędziłem popołudnie, a poza wszystkim jestem zadowolony, że powstanie kolejny film, którego akcja dzieje się w naszym skądinąd pięknym mieście, którego historia jest wciąż stanowczo zbyt mało znana szerszej publiczności.

 

Artykuł został nadesłany przez czytelnika.

Autorem tekstu jest Grzegorz Lisowski