Drewniany domek w parkowym zaułku zdaje się miejscem idealnym do koncertowania w tak piękną pogodę. Dwa zespoły – różne na wszelkie sposoby – spisały się na medal, zagrały tak wiosennie jak tylko się da i to naprawdę dziwne, że publiczności nie zgromadziło się tak wiele , jak można by się tego spodziewać. Na scenie Kapitan Stereo i Popsysze, proszę Państwa.

Każdy z koncertów organizowanych przez TegoSłucham jest dla mnie jak rosyjska ruletka (albo apetyczna bombonierka, jeśli ktoś woli bezpieczne porównania). Nigdy nie wiem, czego się spodziewać, ale zawsze idę w ciemno. Ufam szczerze, jak najlepszej przyjaciółce. Zawsze jest artystycznie do granic zdrowego rozsądku, a moje łaknienie muzycznych doznań zostaje zaspokojone na długo czas. Na scenie zawsze jakieś perełki, białe kruki czy inne wyjątkowe ciekawostki.

To nieprawda, że „Nic się nie dzieje”

Czwórka przy instrumentach i miłe rockowe melodie. Chłopaki z Kapitan Stereo zaczęli radośnie i żwawo już od początku. Klasycznie rockowo, że aż żal było siedzieć na podłodze (a siedzieli). I cieszę się naiwnie jak dziecko, że słowa po polsku – od początku do końca – nareszcie! Widać od razu, że nie ma się co polskiego wstydzić, angielskim zespołowego ego podbudowywać. Nie podoba mi się ta nowa moda na granie, więc cieszę się z tego ojczystego. Teksty nawet przyjemne, dobrze współgrają z wesołymi gitarami, a w tym wszystkim jakaś taka rubaszna zabawa, aż uśmiech na twarzy, przyjemność. Prosta lekkość, bardzo znośna. Najwięcej entuzjazmu wywołało u słuchających „Dzień dobry, pani Krysiu, jak się pani dzisiaj czuje?”, przy „Szczurze” pękła struna (i żeby było ciekawiej nie było jej już do końca występu), a mi najwięcej frajdy dało przyglądanie się perkusiście, który wyśpiewując słowa „w dupie to mam” bawił się najlepiej na świecie.

Zespół o zmiennych nastrojach i „popsutych” piosenkach

Zaczęli improwizacją, a każdy kolejny utwór różnił się od poprzedniego zupełnie. Tak się gra, bo się potrafi! Niby trzyosobowy skład, a wielość, różnorakość i mnogość w dźwiękach. Raz śpiewał Pan od gitary, innym razem perkusista. Trochę polskiego, trochę angielskiego (ale tym razem bez negatywności z mojej strony). Szybko i wolniej. Z wokalem i bez. Po psysze. Nagrali tyle płyt, że mają z czego wybierać, co pokazać i można się tym zachwycać, doprawdy! A perkusja? Coś pięknego. Popsysze wyciskają ostatnie soki ze swoich instrumentów, bez przesadnej ostrożności. I do tego bezpardonowego grania, przyjemny głos Jarosława Marciszewskiego – lubię takie zestawy i takie soboty. Dziękuję zespołom za koncert. Życzę pomyślności!

(Kurcze, znowu jestem wazeliną. Nic nie poradzę.)

Autor: Diana Marczewska