Wiadomo nie od dziś, że najbardziej lubimy to co znamy. Takim pewnie kluczem kierują się organizatorzy Juwenaliów. Dlatego niektórzy wykonawcy powtarzają się co 2-3 lata i nie jest to zły pomysł. Jest piwo, imprezy towarzyszące a z głośników dobiegają znajome dźwięki – jednym słowem jest dobrze, a o to tu właśnie chodzi.

Po dość (moim zdaniem) bezbarwnym koncercie 2 lata temu, tym razem Coma pokazała się z dużo lepszej strony. Pierwsze dźwięki „Ekharta” i wiedziałem już że tym razem lipy nie będzie . Chłopaki zmienili przez ten czas image (słynny już wąs Roguca, Witosowi też się trochę zarosło, ale układ na scenie ciągle ten sam – z przodu jak zwykle prym wiedzie Piotrek, po prawej stronie z gitarą wygina się Witos, po lewej skupiony na instrumencie Kobez, z tyłu, ale nie mniej ważna sekcja – na basie Matusz i schowany za garami von Marshal). Pięciu muzyków, pięć osobowości – na scenie stapiają się w jeden twór o nazwie Coma. I tak właśnie było tym razem – w czasie nieco ponad godzinnego koncertu można było odpłynąć w inną rzeczywistość. Pod tym względem chłopaki spisali się zawodowo, dźwięki były jak namalowane jakimś czarodziejskim pędzlem. Wokalnie również było lepiej niż dobrze, o kontakcie Roguca z publiką nie będę się rozwodził – wiadomo, że to stary wyjadacz, więc i tym razem poradził sobie gładko i bez bólu.

Dobór utworów to pewnie zawsze ciężka sprawa – jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził … Set nazwałbym jako przekrojowy: były krowy, transfuzja, trochę się skakało a na końcu krokodyle łzy… Jak zawsze skończyło się zbyt szybko, ale pozostał mały niedosyt zamiast przesytu. To co – widzimy się za 2 lata?