Gdy rok temu światło dzienne padło na pierwszy numer Szczecinera, większość zastanawiała się czy taka inicjatywa literacka jest potrzebna w naszym mieście. Dziś, gdy od paru dni na półkach księgarni można spotkać drugi numer rocznika, odpowiedź jest prosta. Szczeciner to strzał w dziesiątkę!

Druga gwiazdka Szczecinera
 

Już po pierwszym numerze zaczęłam żałować, że Szczeciner to tylko rocznik. Jednak po tak długich miesiącach oczekiwania zrozumiałam, że inne rozwiązanie nie wchodzi w grę. Dzięki temu wyczekuję na kolejny egzemplarz jak na gwiazdkę bożonarodzeniową. Zaś samo czasopismo przechodzi w sferę rzeczy ważnych. Pierwszy numer to tak naprawdę niezwykle wysoko zawieszona poprzeczka, która dla tegorocznego numeru mogła oznaczać jedną z dwóch rzeczy: albo sprostanie narzuconemu poziomowi, albo porażającą klęskę – niczym ta poniesiona przez zakon krzyżacki pod Grunwaldem.

A ponieważ zeszłoroczny numer wywarł na mnie ogromne wrażenie i wywołał w trakcie czytania najprzyjemniejsze doznania literackie do numeru dwa podeszłam z pewną dozą rezerwy i krytycznym nastawieniem.
 

Więcej, więcej!
 

I jeszcze przed zaczytaniem w Szczecinerze spotkała mnie miła niespodzianka, drugi numer to niższa cena i obszerniejsza zawartość. W poprzednim do przeczytania mieliśmy zaledwie 140 stron, w najnowszym to niemal dwieście pasjonującej, wciągającej historii. Ponad dwadzieścia artykułów o różnej tematyce i z różnych okresów naszego miasta – wszystko połączone pasją i ciekawością do Szczecina.
 

Prawie jak na zimowy wieczór
 

Pora zacząć czytać. Nauczona zeszłorocznym doświadczeniem i prowadzona myślą, że gdy już zacznę lekturę nie odłożę jej, aż do momentu dobicia do ostatniej strony, zaparzyłam kubek herbaty, owinęłam się w koc i lekceważąc jesienno – zimową pogodę, która nas zaskoczyła w ostatnich dniach, zasiadłam do lektury.

Zeszłoroczne teksty zawarte w Szczecinerze urzekły mnie bez końca, zdobywając tak silnie i pewnie, że jeszcze kilkakrotnie wracałam do historii tam opisanych. Te tegoroczne miały się okazać równie imponujące. Po przejrzeniu listy tematów, które znalazły się w tym numerze postanowiłam, niczym rok temu, magazyn czytać od początku do końca. Nadal bowiem w mojej świadomości Szczeciner jest uznawany za swego rodzaju książkę, nie zaś, jak należy przypuszczać zgodnie z normami, czasopismo.
 

Szczeciner jest O.K!
 

W zeszłym roku nazwa magazynu wywołała niemałe poruszenie. Szczeciner bowiem z miejsca przywoływał skojarzenia z tożsamością niemiecką, która dla wielu zdaje się być niewygodna. Dziś jednak, za sprawą magazynu, nazwa ta przywołuje same pozytywne odczucia. Zaś samo czasopismo wraz z pierwszym numerem zaczęło pełnić ważną funkcję edukacyjną – nie musimy i nie powinniśmy się wstydzić wielonarodowej przeszłości Szczecina. Niemiecka, szwedzka, francuska czy polska tożsamość jest wpisana w nasze mury i trzeba ją z największą delikatnością pielęgnować.
 

Do Szczecinera pora zasiąść
 

Dość jednak tych sentymentów! Pora przeanalizować numer roku 2012. Magazyn, tak jak zeszłoroczny egzemplarz, spełnia wymagania estetyczne. Dobre, przyjemne wydanie, które wyszło spod maszyn drukarskich Wydawnictwa Walkowska. Gruby, wysokiej jakości papier i niezmienna konwencja czasopisma w czarno – białych kolorach. Na początek artykuł wydawcy, czyli Szymona Jeża, który wyjaśnia pochodzenia logo magazynu. Dalej możemy zapoznać się z Gryfem, który od wieków jest związany ze szczecińskimi murami – wszystko za sprawą artykułu Przemysława Głowy. Autor opowiadając o tym fantastycznym stworzeniu przemieszcza się przez wieki, by ostatecznie wrócić do dzisiejszego Szczecina i wskazać ślady obecności Gryfa w obecnych murach. Bardzo ważny tekst – warto bowiem znać swoje miasto także poprzez znajomość jego symboli. I tylko w jednym nie mogę się zgodzić z autorem. Jak to, zoologicznie gryf jest gatunkiem nieistniejącym? Kiedyś na pewno istniał, Panie Przemysławie, w każdej legendzie jest ziarenko prawdy.
 

Coś nowego
 

Drugi numer to również nowe działy. Wychodzimy poza mury naszego miasta, by stanąć pod Grunwaldem i zmierzyć się z rycerzami Władysława Jagiełły. Dokładnie tak, albowiem chorągiew księcia szczecińskiego Kazimierza V w 1410 roku stała u boku wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego. Grunwald żyje do dziś. Takie wnioski przychodzą do głowy, gdy czytam dziennik z pola walki. I niezmiernie cieszę się, że Bartosz Kasznia zechciał na łamach Szczecinera umieścić te parę dni z żywej historii, w której nasze miasto bierze tak czynny udział. Opuszczając Grunwald warto się wybrać w okolice Wrocławia. Tam koniecznie odnaleźć Dworzec Świebodzki, który śmiało mógłby nosić miano Dworca Szczecińskiego. Dlaczego? Wszystkiego dowiecie się w słowach Wojciecha Prastowskiego.
 

Stały materiał
 

W tegorocznym numerze nie zabrakło także miejsca dla – śmiało mogę chyba je tak nazwać – artykułów o stałej tematyce. Ponownie możemy zapoznać się z historią jednej fotografii – tym razem w roli głównej niechciana kotwica z placu tobruckiego. Za sprawą wprawnego pióra Ryszarda Hałabury poznamy kolejny słynny zakład fotograficzny. Nie zabraknie osób mocno związanych ze Szczecinem – tych pozytywnych i negatywnych.

Na łamach tegorocznego numeru pojawił się dreszcz intrygi szpiegowskiej. Poznamy w bluesowym luzie zespół Nieznanych, których przybliżyła w rytmach bigbeatowych Justyna Machnik. Przekonamy się czym jest i co wspólnego ma ze Szczecinem gorąca skrzynka. Przewinie się trochę historii niechlubnej, okrutnej, zimnej przywracającej w pamięci niektórych czytelników wydarzenia z nocy 13 grudnia 1981 roku. W artykule Jana Iwańczuka zapoznamy się z historią przesiedleń ludzkości niemieckiej z Pomorza Zachodniego. Jeszcze parę słów o Gimnazjum Mariackim sprzed 180 lat, przypomnienie Szczecina z obiektywów Polskiej Kroniki Filmowej, parę słów o tramwajach – które, słowo honoru, nie kopią i zasiądziemy w kawiarni w parku przy Grabower Straße na wyśmienite wypieki i buteleczkę leczniczej wody mineralnej.
 

Wierszem szczecińskim
 

Jeszcze nowość – poezja szczecińska i list – niebagatelna sprawa. List prawdziwy, tradycyjny bez małpy w adresie. Na koniec wspomnienia Wojciecha Burgera i... i to wszystko, nic więcej. Koniec. Dwieście stron Szczecina. Dzisiejszego. Wczorajszego. W mroku i blasku.
 

Poziom niezmiennie dobry
 

Czy się udało dotrzymać kroku sprzed roku? Osobiście jestem zachwycona. Urzeka mnie niezobowiązujący styl. Cieszę się, że czasopismo jest otwarte na miłośników, a nie jedynie naukowców. Zatapiam się w słowach magazynu i wiem, że jego moc i zalety leżą właśnie w niezobowiązującej konwencji. Dzięki temu czasopismo jest kierowane do wszystkich, którzy pragną się zaczytać w szczecińskich murach. Drugi numer okazał się równie wciągającą lekturą, z którą należy obowiązkowo się zapoznać. Bo to pozycja, która mam nadzieję, na stałe wpisze się w rynek literacki, zaś za parę dobrych lat Szczeciner będzie gościł w opracowaniach magisterskich.

A mi, no cóż, pozostał kubek zimnej herbaty. I czekanie na kolejny numer. Już za rok. Już niedługo.