Lars von Trier ogłosił przygotowania do swojego nowego filmu niecałe dwa lata temu. Reklamowano go wówczas jako psychologiczny film katastroficzny, a reżyser grzmiał: Nigdy więcej happy endów! (ang. no more happy endings!). Po obejrzeniu Melancholii mam wrażenie, że po raz kolejny zrobił z nas głupków i na swój przewrotny sposób do smutnego filmu o końcu świata przemycił happy end, może tylko nie taki, jakiego wszyscy by oczekiwali.

Melancholia czy idąc dalej depresja, to stan umysłu. Nieprzemijający smutek, wszechogarniająca apatia, zewsząd atakujący bezsens. Kiedy wstanie z łóżka jest niemożliwe, nie dlatego, że nie chcesz albo nie masz siły, ale dlatego, że po prostu ci nie zależy. Kiedy kontakt z innym człowiekiem czy wyjście do sklepu leży poza skalą twoich możliwości. Kiedy każdej czynności uczysz się od początku, a wszystko przeraża, bo jest bezcelowe. Melancholia to wołanie o destrukcję, zagładę, koniec świata. Dlaczego więc nie zrobić filmu o melancholii, której wołanie zostanie usłyszane i koniec świata wreszcie przyjdzie? Lars von Trier zadał sobie to pytanie i odpowiedź na nie właśnie wchodzi na ekrany polskich kin.

CZASAMI TAK ŁATWO JEST BYĆ TOBĄ

Melancholię otwiera zapierająca dech w piersiach sekwencja obrazów, którym towarzyszy preludium do Tristana i Izoldy Wagnera. Wizualno-muzyczna uwertura filmu przedstawia właściwie oczekiwany finał. Mamy tu główną bohaterkę płynącą z nurtem rzeki jak Ofelia z obrazu Millaisa i ognie świętego Elma wyciekające z koniuszków jej palców. Lars von Trier pokazuje nam czysto „techniczne” aspekty końca świata, jak i symbole, które zwiastują, czym potraktuje nas tym razem. Jest tam więc Ofelia, a także płonący obraz Myśliwi na śniegu Bruegela. Rozrastający się prolog przeplatają kosmiczne wizje ogromnej, niebieskiej planety, szybko zbliżającej się do Ziemi, by w końcu, z towarzyszeniem porywających dźwięków Wagnerowskiego preludium, spektakularnie w nią uderzyć.

Z tego poetyckiego obrazu, reżyser przenosi nas wprost w środek akcji. Oto Justine (w tej roli Kirsten Dunst) wychodzi właśnie za mąż, a jej siostra Claire (Charlotte Gainsbourg) postanawia zorganizować jej rozbuchane, zaplanowane do ostatniego szczegółu wesele. Jednak Justine nosi w sobie mrok i smutek, którego żadne rytuały nie są w stanie uśpić. I choć małżeństwo ma dać jej stabilizację to jest to stabilizacja pozorna, której Justine nie ufa i nie rozumie. Claire z kolei to uosobienie dobroci i cierpliwości. Pragnie, by jej siostra wreszcie była szczęśliwa i przez krótką chwilę wierzy, że tak właśnie będzie. Jednak Justine na naszych oczach zapada się coraz głębiej w tytułową melancholię, widzi więcej, czuje więcej, więcej rozumie. Traci kontakt z rzeczywistością jak wspomniana wcześniej Ofelia, a względny spokój odzyska w momencie, gdy rzuci się, jak ona, w odmęty zbliżającego się końca.

Jednak druga część filmu skupia się przede wszystkim na Claire, równie wrażliwej i chyba nawet kruchszej niż Justine. Postać ta kurczowo trzyma się życia, jego jasnej strony. Otoczona rodziną, mieszkająca w pięknym domu, opływająca w luksusy Claire ma wiele do stracenia, boi się „po ludzku”, życie jawi się jej jako dobro najwyższe, które za wszelką cenę trzeba chronić – dlatego też tak troskliwie zajmuje się swoją siostrą. Claire, w przeciwieństwie do Justine, przeraża zbliżająca się do Ziemi potężna planeta Melancholia. Pomimo iż jej mąż Jack (w tej roli Kiefer Sutherland) próbuje przekonać ją wyliczeniami, że Melancholia naszą planetę ominie, Claire nie czuje się uspokojona i mówi Justine: Czasami tak łatwo jest być tobą.

KOSMOS LUDZKICH ZACHOWAŃ

Po rozważaniach na temat chaosu natury i porządku nauki w Antychryście (również rozpoczynającym się od fenomenalnego prologu), Lars von Trier dalej oscyluje wokół zagadnienia ludzkiej kondycji. I znów mamy tu świetnie zarysowane postaci, które symbolizują różne pierwiastki egzystencji, kotłujące się w każdym z nas. Z jednej strony mamy melancholię, planetę wędrowca, która przyzywa i uspokaja Justine, z drugiej – przerażoną, gloryfikującą życie Claire, która w momencie, gdy zdaje sobie sprawę z nadchodzącej zagłady, próbuje uciec z synem do położonego nieopodal miasteczka, by jej uniknąć. Wokół nich, niczym planety wchodzące w trajektorię ich ruchu, krążą ojciec - hedonista (świetny John Hurt), matka – nihilistka (jak zwykle zachwycająca Charlotte Rampling), opętany zarabianiem pieniędzy pracodawca (Stellan Skarsgard) i człowiek marionetka, który na wspomnianym obrazie Breugela jedynie rozpalałby ogień (Brady Corbet). Według von Triera, każdy człowiek nosi w sobie wszechświat potencjalnych reakcji, życiowych postaw, wartości i lęków, w które w każdej chwili uderzyć może niebieska planeta Melancholia.

Melancholia to niekończące się źródło symboli, metafor i interpretacji. Każda scena tego filmu jest zamkniętą kompozycją, przemyślanym filtrem, przez który przenika nasze widzenie świata. Nic tam nie jest przypadkowe, wszystkie słowa są starannie dobrane tak, by wraz z przytłaczającymi kunsztem kadrami i muzyką stworzyć niepokojący obraz ogarniającej świat Melancholii. Synek Claire domagający się zbudowania magicznej groty, jej mąż powtarzający wciąż niewiarygodne, ona sama wyszukująca w Internecie porównań ruchu niebieskiej planety do dance macabre czy Justine, która w szale otwiera albumy o sztuce na stronach z pełnymi emocji obrazami klasyków – wszystko to po zakończeniu seansu układa się w spójną całość, której pełen sens odczytamy zapewnie dopiero po parokrotnym obejrzeniu filmu. Bo wolność interpretacji jest właśnie największą siłą Larsa von Triera – w swoich filmach sprowadza nas na emocjonalne manowce, każe grzebać głęboko w naszych największych lękach, poznać najczarniejszą prawdę o sobie i innych, stanąć w jednym szeregu z Justine. Poddaję się tej filmowej lobotomii z niemal masochistycznym zacięciem i ciężko wyobrazić mi sobie współczesne kino bez takiej osobowości, jaką jest Lars von Trier.

TAKI PIĘKNY KONIEC ŚWIATA

Melancholia powala starannością wykonania. Efekty specjalne stworzyło dla duńskiego reżysera polskie Platige Image, które już drugi raz miało okazję z nim współpracować. Efekty tej kooperacji są zdumiewające, a scena finałowa powoduje u widza trzydziestosekundowe dreszcze. Można się bulwersować: jak to się dzieje, że współtwórca Dogmy 95, robi film naszpikowany efektami specjalnymi, wygładzony, piękny po prostu? Ale von Trier już taki jest – zmienny, nieprzewidywalny, kontrowersyjny.

Szczyt jego możliwości jako skandalisty mieliśmy okazję zobaczyć na tegorocznym Festiwalu w Cannes, gdzie przyznał, że jest nazistą i współczuje Hitlerowi. Żart, który fani von Triera złapią w lot, zagwarantował mu festiwalową banicję. Dziennikarze o świetnie przyjętym filmie zapomnieli, a Kirsten Dunst, która za tę rolę dostała Złotą Palmę dla najlepszej aktorki, mówiła: nie powinnam cierpieć z powodu idiotycznych wypowiedzi reżysera. Sam Lars von Trier przeprosił i zapowiedział, że postara się nie wyjeżdżać z Danii. Jeśli to oznacza, że skupi się na przygotowaniach do trzeciej części trylogii, jestem jak najbardziej za.

Koniec świata według Larsa von Triera odbywa się każdego dnia, jest intymny i przeżywany w ciszy. Dla niektórych jest wybawieniem, darem czy błogosławieństwem, dla innych – nieubłaganie zbliżającym się końcem starannie budowanego mikroświata. Część z nas zobaczy w tym piękno, część jedynie trawiący wszystko ogień i rozpacz. Paradoksalnie, mimo zapewnień reżysera, ta filmowa apokalipsa dla wielu okaże się happy endem, ze szczególnym naciskiem na nieodwracalne END.

 

Melancholia, reż. Lars von Trier

Obsada: Kirsten Dunst, Charlotte Gainsbourg, Kiefer Sutherland, Charlotte Rampling, John Hurt, Alexander Skarsgård, Stellan Skarsgård, Brady Corbet, Udo Kier

W Szczecinie do zobaczenia w Multikinie