Kiedy ostatni raz mieliście okazję czytać naprawdę wciągający kryminał, który trzymał w napięciu (i niewiedzy!) niemal do ostatnich stron? Bez znaczenia na to jak dawno, właśnie teraz macie okazję sięgnąć po taką książkę. Na rynku ukazał się debiut Katarzyny Marciszewskiej "Wiedźmy Himmlera. " Zabójczo dobry debiut.

Całą recenzję mogłabym zamknąć w dwóch słowach i słowa te byłyby najlepszą opinią o tej książce: „nie wiedziałam”. Do ostatnich stron, do wyjaśnianie nie wiedziałam kto zabił i dlaczego. Ale nie tylko trzymająca w napięciu zagadka jest powodem, dla którego zachęcam Was do tego, by sięgnąć po tę pozycję.

 

Historia, która zabija?

Niech nie zwiedzie Was tytuł, chociaż „Wiedźmy Himmlera” otwiera rok 1924 to akcja dzieje się niemal współcześnie, bo w 2014 roku. Druga połowa sierpnia, Poznań i podkomisarz Roger (sic!) Kalita, który dostaje sprawę morderstwa znanej historyczki. 

Czy przeszłość może zrobić krzywdę? Czy może zabić? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że profesja ofiary stała się pretekstem do dokonania mordu rytualnego. Z każdym krokiem (mozolnie postawionym przez śledczych) okazuje się, że denatka nie była szczególnie lubianą postacią w swoim środowisku, do tego dochodzą wątpliwe relacje rodzinne – wszystko to daje pokaźne grono podejrzanych. I mimo usilnych starań para podkomisarz Kalita i prokurator Zalewska nie przechodzą przez śledztwo z brawurą, błyskotliwością agentów rodem z amerykańskich seriali kryminalnych.

 

Śledczy też człowiek

I to jest kolejna zaleta tej książki – nie dostajemy kryształowych postaci. Główny bohater, Roger Kalita, wdowiec nieco zaniedbujący syna, uwikłany w znajomości, które nie świadczą najlepiej o policjancie. Ale jednocześnie sympatyczny facet, którego po prostu się lubi. Mimo imienia, mimo tego co ma „za uszami”. Pozostali bohaterowie – zarówno współpracownicy Kality, rodzina i otoczenie ofiary – wszyscy są realni. Żywi, prawdziwi w tym co robią, w emocjach, które im towarzyszą. Czytając wskakujesz między linijki tekstu, przyglądasz się postaciom z bliska, wchodzisz między bohaterów. I nie ma w tym poczucia, że taka osoba nie może istnieć, nie ma drwiny, wrażenia, że ktoś próbuje naciągnąć czytelnika. 

Jasne, niektóre relacje są zaskakujące, a ich przyjęcie zależy od doświadczeń czytelnika (np. relacja Kalita – Zalewska), ale mimo naszego sprzeciwu (albo pełnej akceptacji) cały czas przyjmujemy tę historię.

 

Kto zabił? Oni też nie wiedzą

Kolejna zaleta to sposób prowadzenia śledztwa. Nie będę ukrywać, że w ostatnich kryminałach, po które zdarzyło mi się sięgnąć, męczyła mnie niezawodna intuicja, boska błyskotliwość i nieograniczona wiedza głównych bohaterów, którzy do rozwikłania zagadki potrzebują odrobinę szczęścia. Tutaj tego nie znajdziemy, Kalita co krok trafia na przeszkody, każde„wgryzienie” się w sprawę przynosi kolejnych podejrzanych. I trudno dziwić się temu, że czytelnik nie „wyłapuje” mordercy długo przed końcem – główny bohater też ma z tym kłopot. Ale warto czytać uważnie, bo autorka daje szansę, by „dorwać” mordercę przed Kalitą.

 

Ciekawa fabuła, świetne przygotowanie 

Postać Himmlera jest klamrą dla całej powieści, otwiera i zamyka wydarzenia z Poznania. I chociaż to niewielka część fabuły, trzeba przyznać, że Katarzyna Marciszewska wykonała kawał świetnej roboty zbierając materiały na tło historyczne dla swego debiutu. I to kolejna zaleta, cała powieść – począwszy od roku 1924, poprzez 1943, aż po 2014 jest kolokwialnie ujmując rzecz, spięta.

Bez naciągania, bez żerowania na naiwności, albo pobłażliwości czytelnika – solidna praca. I do tego niewątpliwe umiejętności. Bo całość bardzo dobrze i szybko się czyta. Autorka z lekkością prowadzi czytelnika przez powieść, nie pogania, ale jednocześnie nie zwalnia tempa. I przez całość utrzymuje przyjemne uczucie napięcia.

 

Skaza, na którą przymykam oko

Jedyną wadą – w moim odczuciu – jest sam koniec historii, rozmowa Rogera Kality z babcią. I chociaż nie wnosi to nic ważnego do sprawy morderstwa to poczułam, że dla mnie jest o jedną scenę „za wiele”. Że to jednak za dużo przypadku. Że to jednak niepotrzebne. Ale to moja opinia, mała rysa na naprawdę świetnej pozycji. 

Debiut Katarzyny Marciszewskiej to idealna pozycja na długie, nieprzyjemne, zimne jesienne wieczory (a może tylko jeden?). I możecie mi zaufać – nie będzie Wam potrzebny dodatkowy koc czy kubek gorącej herbaty. Książkę czyta się z płonącymi wypiekami na polikach.