Nie będę ukrywał, że zainteresowałem się tą pozycją po ogłoszeniu, że zekranizuje ją Roman Polański. W rodzinnej Francji Delphine de Vigan, autorka „Prawdziwej historii” jest bardzo znana. U nas znacznie mniej, dlatego postanowiłem przetestować wartość jej prozy i sięgnąłem po tę powieść, w tłumaczeniu Joanny Kluzy (wydanictwo Sonia Draga).

Przypadkowe spotkanie

„Prawdziwa historia”  to książka, która zaciekawi jak sądzę, zarówno czytelników spragnionych dobrze napisanych thrillerów, jak też tych poszukujących intelektualnych wyzwań. Narratorką jest pisarka o imieniu Delphine, więc można by uznać, że jest nią sama autorka, ale nie jest to tak oczywiste... Kobieta, która opowiada o sobie, ma na koncie kilka bardzo dobrze sprzedających się powieści, jest często cytowana i uznawana za autorytet, a jej ostatnia książka (próba zmierzenia się z traumą po samobójczej śmierci matki) przynosi jej poszerzenie kręgu odbiorców. Kiedy Delphine zaczyna zbierać materiały do następnej powieści, tym razem fikcji luźno tylko opartej na faktach, poznaje przypadkowo na przyjęciu w centrum Paryża, swoją rówieśniczkę L.

 

Dosyć gładkich intryg

Jest oczarowana jej intelektem, osobowością i determinacją w osiąganiu tego, co sobie zaplanowała. Oczarowana, a raczej uwiedziona... L. konsekwentnie bowiem zawłaszcza jej czas, często rozmawiają o tworzeniu, o tym jaka powinna być literatura i choć, ta nowa przyjaciółka jest tylko ghostwriterem, tworzącym biografie słynnych postaci, to ma bardzo sprecyzowane poglądy na temat tego, czego oczekują obecnie czytelnicy od artystycznej prozy. Według niej „Ludzie mają dosyć gładkich intryg, zręcznych sloganów i zakończeń. Ludzie mają dosyć piaskowych dziadków i chciwców, którzy sypią opowieściami jak z rękawa, byleby tylko sprzedać im książkę, samochód albo jogurt. Opowieściami produkowanymi całymi tonami i odmieniającymi się w nieskończoność (...) czytelnicy oczekują od literatury czegoś innego i mają świętą rację: oczekują Prawdy, autentyzmu...”

 

Tajemnicze anonimy

Obie bohaterki toczą spór o powinności wobec odbiorców, bo Delphine uważa, że dobrze napisana fikcja, doskonale imitująca prawdę, także bardzo satysfakcjonuje czytelników, bo „ludzie wiedzą, że nic, co piszemy, nie jest nam obce. Wiedzą, że zawsze istnieje jakaś nić, jakiś motyw, jakaś luka, które łączą nas z tekstem. Godzą się jednak, żebyśmy przekształcali, skracali, przestawiali, przerabiali...”. Z czasem jednak jej pewność co do tego maleje. Wpada w kryzys twórczy, pogłębiany przez tajemnicze anonimowe listy kogoś z członków rodziny, kto oskarża ją o upublicznienie prywatnych historii tylko i wyłącznie dla zysku i sławy.

 

Ofiara przyjaźni

L. zyskuje jej zaufanie, zaczyna się nią opiekować, a nawet zamieszkuje w jej domu, a Delphine jeszcze nie dostrzega, że stała się ofiarą dobrze zaplanowanej intrygi. Ponieważ jednak psychicznie nie czuje się dobrze, a napisanie choćby jednego zdania, to dla niej niemożliwa do pokonania trudność, powierza swej współlokatorce rolę sekretarki, a ona wykorzystuje to oczywiście bardzo skrupulatnie. Wkrótce doprowadza do tego, że Delphine zostaje praktycznie odizolowana od świata, a spór o fikcję i prawdę trwa dalej... Takie wątki fabularne już nie raz występowały w kinie i literaturze (można tu przywołać S.Kinga, którego zresztą de Vigan, cytuje w kilku miejscach), a jednak „Prawdziwa historia” nie jest wtórna, a jeżeli nawet to wtórna... celowo. Nie chcę jednak wyjaśniać tego rozumowania, bo to odebrałoby przyjemność czytania tej książki. Dodam tylko, że jak w rasowym thrillerze, odpowiedź na kluczowe pytanie (tym razem jednak nie „kto zabił?” ale „kto napisał?”), czytelnicy znajdą dosłownie w ostatnim słowie powieści...